Bary mleczne w sercach i żołądkach wielu Warszawiaków zajmują specjalne miejsce. Dziś chciałabym zaprosić Was do jednego z najlepiej zachowanych (jeśli chodzi o klimat PRL) i najprężniej prosperujących – do Baru Mlecznego „Marymont”.
Z zewnątrz wygląda niepozornie. Albo nie. Będę szczera. Z zewnątrz bar wygląda smutniej niż usługi pogrzebowe. Brązowe, blaszane ciemne drzwi i odrapana kamienica nie zachęcają do wejścia do środka. I chwała tym, którzy tę niechęć przezwyciężą, bo w środku bar pokazuje się ze znacznie weselszej strony. Na lewo od wejścia wisi legendarny jadłospis z wyjmowanymi literkami. Wiem, że koło nich przez czas jakiś wisiały również podświetlane tablice z „Coca-Coli”, ale na szczęście właściciele zrezygnowali z tego pomysłu na rzecz zachowania oryginalnego klimatu. I bardzo dobrze.
Kolejeczka, wydawka i pan w przegródce na kasie
Większość dań zamawia się i odbiera u kucharek, natomiast jest też kultowa lodóweczka z wydawką. Nie mogło również zabraknąć specjalnej przegródki dla osoby przyjmującej opłaty. Na kasie „Marymontu” siedzi pan. Na moje oko wcale nie z PRLu, ma jednak niesamowite wyczucie klimatu baru. Z każdym zagada, klientów zna po imieniu, a w razie kryzysowej sytuacji z groszem, zaproponuje optymalne rozwiązanie. Tu nie ma anonimowych klientów!
Pierogi raz!
Ceny w „Marymoncie” są naprawdę, naprawdę przystępne. Za pierogi z mięsem i okrasą, ręcznie robione, na miejscu, zapłaciłam 7 zł, zestaw surówek to zawrotna kwota 3 zł, a za najprawdziwszy kompot z truskawką i śliwką dodałam 1,50 zł. Jeszcze taniej wyjdziecie na zupach – te przeciętnie kosztują 4 zł. Gdzie indziej zjecie za takie pieniądze?
Co do jakości nie mam większych zastrzeżeń. Mięso w pierogach akurat przyprawione nie po mojemu, ale i tak były dobre. Że tłusto i mączno – wiadomo. W końcu to bar mleczny. Jednak kto z nas od czasu do czasu nie rzuciłby wszystkich kebabów, frytek i pizzy na rzecz tradycyjnego, polskiego obiadu jak u mamy?
Bar Mleczny „Marymont”
ul. Marymoncka 49