W ostatni piątek wybraliśmy się na kolację do zupełnie niezwykłego i zaskakującego ze wszech miar miejsca. „Lokal na Rybę” przyciągnął moją uwagę głównie, nie ukrywam, pozytywnymi opiniami, jakie przeczytałam o nim w internecie. Chciałam wiedzieć, co sprawia, ze ludzie tak chętnie odwiedzają ten zupełnie niepozorny lokal na rogu ulicy Różanej i Kwiatowej, który ja mijałam kilkukrotnie w ciągu dnia i który… zawsze był zamknięty.
Znacie książkę „Czterogodzinny Tydzień Pracy”? W dużym skrócie jej autor, Timothy Ferriss, pisze o tym, jak pracować krócej, ale efektywniej. Wygląda na to, że właściciele „Lokalu na Rybę” po latach prowadzenia Kawiarni Lokalnej, która mieściła się w tym własnie miejscu, zdecydowali się pójść tą drogą. Restauracja jest bowiem czynna zaledwie trzy dni w tygodniu i właściwie głównie wieczorami. Przy tak krótkich godzinach otwarcia lokal zawsze jest pełen.
To, co jeszcze bardziej napędza zainteresowanie Lokalu na Rybę, to w 100% zmienne menu. Co tydzień jest dostawa tematyczna. Szef kuchni zawsze w najdrobniejszych szczegółach opisuje skąd i w jakich warunkach przyjeżdżają wszystkie rybki. Dlatego mam poczucie, że tu nie przychodzi się tylko zjeść. Tu się przychodzi na „storytelling”. Kiedy my odwiedziliśmy „Lokal”, były akurat wariacje dorszowate z Norwegii. Dużego wyboru dań nie było: jedna zupa, trzy przystawki, dwa dania główne. Oto wątróbki dorszowe podane z chlebem (19 zł). Nigdy wcześniej nie jadłam wąróbek dorszowych, w smaku były delikatne i kremowe w konsystencji. Trochę podobne do pasztetu.
Na drugie zamówiliśmy oba możliwe do zamówienia dania 😉 Tak oto przywitał nas pieczony skrei z marchewką i pure z ziemniaków i selera (42 zł). Ryba była delikatna i aromatyczna, przyprawiona na tyle, żeby dodać smaku, ale go nie zabić. Wspaniała. W puree jednak trochę za mocno odznaczał się dominujący smak selera.
Pierogi z molwą mnie jakoś nie zachwyciły (30 zł). Utopione w bliżej nieokreślonym sosie, z dodatkiem warzyw i sera w środku i na wierzchu zupełnie straciły swoją „rybność”. Może powinnam była zamówić opcję pierogów smażonych, bez sosu? Obie porcje rozsądne w rozmiarze, ale nie wiem, czy prawdziwy żeglarz by się nimi najadł.
To, co mnie niewątpliwie urzekło w tym miejscu, mimo małych niedociągnięć, to luźna, domowa atmosfera i szef kuchni, pan Bartosz Lisek, który bez nadęcia i spiny wychodzi do gości i rozmawia. Słyszałam, jak pytał gości, każdego z osobna, czy im smakowało i nie były to pytania czysto kurtuazyjne. Wszelkie uwagi przyjmował z pokorą i błyskawicznie proponował rekompensatę. Szczerze mówiąc, myślę, że jego osobowość to połowa sukcesu tego lokalu 🙂
Bardzo ciekawa to była wizyta. I kulinarnie i towarzysko i kulturowo. Życzę sobie, żeby było coraz więcej takich niesztampowych miejsc, które wyłamują się z obowiązującego ogólnie schematu. Jak będziecie się do nich wybierać, to koniecznie pamiętajcie o nietypowych godzinach i dniach otwarcia i o rezerwacji stolika. Bo inaczej zamiast rybki możecie pocałować… klamkę 😉