Dziś Walentynki, święto miłości i zakochanych. Dla mnie jednak, 14-ty lutego już na zawsze będzie miał charakter nieco innej miłości. W Walentynki 2015 roku bowiem, w szpitalu na Madalińskiego, urodziła się moja trzecia córeczka. I właśnie dlatego, pomyślałam, że opiszę Wam moje wrażenia z tego szpitala. Nie będzie to jednak jadna z wielu opowieści porodowych, oszczędzę Wam tego 🙂 Zamiast tego, kilka organizacyjnych obserwacji i rad dla Was.
Zacznijmy od przychodni, gdzie ‚prowadziłam’ ciążę. Przychodnia jest nowoczesna i estetycznie urządzona. Nad drzwiami do gabinetów wiszą ekrany, a przy rejestracji jest maszyna wydająca numerki, żeby ciężarne kobiety nie musiały czekać w kolejce. Jeśli czyta to któraś z mam znających to miejsce, to pewnie śmieje się teraz w głos, bo prawda jest taka… że maszyna, ani ekrany nie działają i codziennie kolejka oczekujących mam z brzuszkami sięga aż do drzwi wejściowych…
Niestety, panie w rejestracji też nie poprawiają pierwszego wrażenia, jakie robi na młodej, przestraszonej mamie przychodnia. Często traktują pacjentki z góry i wyraźnie krytykują np. zalecenia lekarza. Jedynym naprawdę sprawnym i pomocnym pracownikiem rejestracji jest młody blondyn w okularach (jeśli to czyta, to serdecznie go pozdrawiam).
Co do lekarzy, to z pewnością – ile mam, tyle opinii. Ja chodziłam do pana dra Adama Paplickiego i z czystym sercem mogę polecić tego specjalistę. Jest uprzejmy, delikatny i zawsze uważnie mnie słuchał. Zlecił też ponadobowiązkowe badania, któe ujawniły pewne nieprawidłowości.
BLOK PORODOWY
Od czasu mojego porodu na bloku porodowym był poważny remont i, z tego, co widziałam na zdjęciach, warunki są naprawdę pierwsza klasa. Na personel też nie narzekam, choć jedno przyznać trzeba: Ten szpital to FABRYKA. Wielki kombinat, w którym, niestety, czułam się jak jedna z wielu, wielu pacjentek tego dnia, które wydały na świat dziecko. Mimo uśmeichów i wykwalifikowanego presonelu, czułam się tam jak numerek…
ODDZIAŁ POPORODOWY
Na oddziale poporodowym są dość dobre warunki – leżałam na wyremontowanej sali z łazienką z automatycznie regulowanym łóżkiem na pilota. Naprawdę spoko ten pokoik był. Z gorszych rzeczy, jednak, wspominam słabe jedzenie, niezbyt często sprzątające salowe i personel zaglądający do sali tylko wtedy, kiedy musiał. Nie chcę tu, jednak za bardzo obwiniać położnych, bo widziałam, jak cały ich czas pochłaniało siedzenie za biurkiem i wypełnianie tabelek… Przeklęta biurokracja.
Z humorystycznych akcentów:
Szpital ładuje naprawdę mnóstwo kasy na remont i myślę, że z powodzeniem mu się to udaje. Tym śmieszniejszy był fakt, że kiedy po porodzie podano mi pierwszy obiad, okazało się, że… nie ma sztućców 🙂
Dostajesz obiad, ale bez sztućców i radź sobie sam. Co prawda, salowe wożą ze sobą pewną ilość sztućców awaryjnych, ale dla mnie akurat zabrakło i musiałam czekać, aż inne mamy zjedzą, żeby użyć ich łyżki. Czaicie? 🙂
Także, mamy, jeśli pakujecie torbę do szpitala na Madalińskiego, spakujcie koniecznie sztuće, mimo, że nie ma ich na oficjalnej liście szpitala.
To tyle na dziś. A teraz idę śwętować urodzinki. Bo walentynki mam na co dzień <3
[spider_facebook id=”1″]
Moje wrażenia podobne, też prowadziłam ciążę u Paplickiego i też szczerze polecam tego lekarza 🙂 i te sztućce jak raz dostaniecie to pilnujcie i nie oddawajcie mi się zdarzyło jeść zupę mleczną z kubka bo nie było jak 😉 to przy pierwszym dziecku przy drugim o kubek sie doprosic nie mogłam też radzę zabrać ze sobą
Szpital mijam codziennie podczas porannego spaceru z psem, nie mogłam więc nie zauważyć wielgachnego banera zachęcającego do bezpłatnych badań cytologicznych. Chciałoby się napisać: nie mogłam, a powinnam… Jedno słowo: koszmar. Etap pierwszy: kilometrowa kolejka, do której co chwila wchodziły bez kolejki panie w ciąży – żeby nie było, rozumiem, popieram, sama w ciąży byłam, ale skoro jest tyle pacjentek, to powinno być więcej recepcjonistek. Gdy stałam w tym ogonku (ogonie!) pracowały dwie, z czego jedna co chwila czegoś nie mogła/nie umiała znaleźć czy zrobić, więc ta druga, kumata, musiała jej pomagać. Gdy już dotarłam do pani recepcjonistki, szczęśliwie tej rozgarniętej, zapisała mnie na termin tak odległy, że gdybym miała umrzeć na raka szyjki macicy, to bym go z pewnością nie doczekała. OK, NFZ, wiedziały gały co brały – a właściwie na co się nabrały patrząc na ten cholerny baner. Etap drugi: wizyta – czyli znowu kolejka po numerek (zawsze tak jest? przecież miałam wyznaczony dzień i godzinę!), potem godzina na krzesełku w poczekalni i nareszcie! Etap trzeci: badanie 2 minuty, pobranie 30 sekund – do zobaczenia za trzy tygodnie z wynikiem. Etap trzy i trzy czwarte: zapisanie się na to „za trzy tygodnie”, szczęśliwie bez kolejki, bo już późno było. Trzy tygodnie minęły jak z bicza trzasnął, nadszedł etap czwarty, a w nim standard: kolejka, leniwe recepcjonistki (znowu dwie), numerek, pół godziny na krzesełku i – okazało się, że pani doktor „źle pobrała materiał” i badanie trzeba powtórzyć! Czyli wracamy do etapu pierwszego… Żeby nie przedłużać i nie zanudzać: od chwili gdy pierwszy raz weszłam do tego szpitala, w którym noga moja więcej nie postanie, do dnia, gdy wyszłam z niego z wynikami cytologii minęło 5 miesięcy i trzy tygodnie.. Cytologię za rok zrobiłam i każdą kolejną będę robić prywatnie.
Kurcze, współczuję. Organizacja w przychodni pozostawia wiele do życzenia. Te kolejki i ślamazarne panie w recepcji pamiętam, jak dziś…